Życie codzienne w pierwszej połowie ubiegłego wieku w Kwieciszowice i Boza Gora.
Cztery pory roku z pewnością miały decydujące znaczenie dla codziennego życia. Łagodna wiosna z dzikimi krokusami i storczykami oraz złota jesień nie były takie złe, ale trwały bardzo krótko, suche, gorące lata, w których czasem brakowało wody, oraz przenikliwie mroźna zima z lodowatymi śnieżycami była ciężka i bardzo ciężka.
Jak wszędzie na świecie, ludzie wracali do wiary, zwłaszcza w trudnych czasach. Przez wieki to było jak wymiana grosza tutaj. Raz byli katolikami, innym razem ewangelikami. Na początku ubiegłego wieku 2/3 mieszkańców Blumendorfer było ewangelikami, a 1/3 katolikami. Nie było kościoła, a raczej dwa kościoły. Razem z mieszkańcami gminy Antoniow udali się do kościoła w Proszowa. W dobrym języku niemieckim „Kirchenspiel Kunzendorf”. Szczególnie dla mieszkańców Boza Gora i Antoniow to bylo co najmniej godzinny szybki spacer drogami polnymi i górskim lasem, a na końcu szlak nad 'Kirchsteig'.
Były tam dwa kościoły i oczywiście dwa cmentarze; w kościele ewangelickim msza odbywały się co tydzień, w kościele katolickim było tylko kilka mszy rocznie, bo mało kto był katolikiem. Musieli jechać do oddalonego o 15 kilometrów Mirsku, jeśli chcieli co tydzień uczestniczyć we mszy. Zimą, kiedy było dużo śniegu, ludzie z Kwieciszowic i Antoniow przyjeżdżali do kościoła na nartach. To musiał być zabawny widok, te wszystkie narty stojące w śniegu przed drzwiami kościoła.
Parafia posiadała własny karetę pogrzebową. Latem był normalnie używany, ale zimą można go było przerobić na sanie pogrzebowe.
Dzieci z Boza Gora, które były ewangelikami, otrzymywały lekcje biblijne od pastora Krafta w domu rolnika Bruno Gretha. Pewnie tego potrzebowali... Ale dwóch cesarzy; niemiecki Wilhelm I i austriacki Frans - Józef miał wszystko na oku. (na ścianie wisiały portrety tych dwóch cesarzy)
Latem wieś powiększyła się nie tylko o turystów z większych miast, takich jak Berlin, Lipsk i Drezno, którzy zaludnili pensjonaty i „Sommerfrische”, ale także o Cyganów, którzy spędzali letnie miesiące na Steinberg ze względu na łagodny mikroklimat na górze. Kwieciszowice miał nawet atrakcję turystyczną; „der dicke Buche” po Polsku 'Gruby Buk", który był również popularnie nazywany „Lorenz Buche” lub „Scholzen Buche”, ponieważ znajdował się na terenie rodziny Lorenz. Ten buk, to byl tak nazywane 'Zwischelbaum', był tak gruby, że potrzeba było 7 dorosłych mężczyzn, aby go objąć, czyli obwód pnia wynosił 5,60 m. Do drzewa przyczepiono tabliczkę z następującym tekstem:
Von Eichenlaub ein Deutscher Kranz,
Verkündet deutschen Ruhmes Glanz,
Wie Buchen Stark, wie Blätter grün,
Soll Deutschlands Glück und Heil erblüh'n.
Tabliczka została prawdopodobnie umieszczona na potężnym już buku w 1871 roku, na pamiątkę zwycięstwa nad Francją, skutkującego zjednoczeniem Niemiec i powstaniem Cesarstwa Niemieckiego.
Choć źródło Wolfganga, i pozostałości kaplicy Wolfganga i sosna krzyżowa oficjalnie nie należały do Kwieciszowice ale do Proszowa, miejsce to jest na tyle charakterystyczne dla Kwieciszowice i okolic, że musimy je włączyć do tej historii. Miejsce to było o tyle wyjątkowe, że było niegdyś miejscem pielgrzymek, które odwiedzało przez wiele osób. Miejsce to było święte już w czasach Celtów, inne źródła podają, że Świątynia kultu dla czcic górskich bóstw jak 'der Weisse Flins' przez 'Sorbenwenden'.
Na starych mapach kaplica określana jest również jako kaplica pogańska. Oprócz kaplicy Wolfganga w okolicy stało jeszcze kilka drewnianych domów, wydaje się, że istniał nawet mały cmentarz. Prawdopodobne jest, że pierwsi niemieccy mieszkańcy zbudowali kaplicę w XII wieku. Święty Wolfgang jest szczególnie czczony w Austrii. Być może tym miejscem była zaginiona wieś Kahlenberg. Kaplica miała nawet dwa dzwony. Jeden z takich dzwonów wisiał w późniejszym kościele proszowskim. Około 1400 r. było to głównie miejsce pielgrzymek, podobno kaplica była wypełniona kulami uzdrowionych, aw pobliżu znajdowała się 100-letnia święta jodła; znany jako jodlo krzyzowe lub jodlo granicznie. (miedzy proszowa i przeznice) Krzyzowe z powodu złotego krzyża, który musiał zdobić tej drzewo. Przed tą sosną znajdował się duży płaski kamień, na którym pielgrzymi mogli klęczeć. Zabroniono łamania gałęzi tej sosny lub zrywania młodych pędów, aby z wody ze źródła sporządzić leczniczy syrop, który ma dobroczynny wpływ, zwłaszcza na choroby oczu.
Do miejsca pielgrzymek przybywało jednak tak wielu ludzi, aż z Czech i Łużyc, że w Proszowej wybudowano nowy kościół i odprawiano w nim msze. W Proszowej i Kwieciszowicach rozebrano i odbudowano drewniane domy, które tam stały. W 1842 r. podano, że rozebrano dom Kieserwaltera nr 67 i dom nr 5 w Proszowa w pobliżu kaplicy. W Kwieciszowice mówi się, że były to domy Kesslera nr 9 i Elgera nr 15. Napisano, że znajdowały się one na szczycie lasu. Jedna wersja o nazwisku Wolfgangsbron jest, że około 1150 roku przez 16 lat mieszkał tam mnich o imieniu Wolfgang. Mówi się, że zadzwonił dzwonem w kaplicy, gdy zobaczył pozarow w dolinie. Mówi się również, że Wolfgang nauczył czytać i pisać jednego z synów rycerza Gotsche Schoffa. Ten Schaffgotsch mieszkał później u rycerzem Kunze (van Kunzendorf). Jeszcze inna historia od nazwa jest, że kaplica została nazwana na pierwszego zwierzęcia, które do niej wkroczyło; według legendy; Wilk po niemiecku Wolf.
Świętem obchodzonym co roku było przesilenie letnie 24 czerwca. Innymi słowy, ogień Johannisa. To wydarzyło się w Boza Gora, po przekątnej, naprzeciwko lasu, z dużym pożarem przesilenia. Z tego miejsca ogień był widoczny w promieniu wielu kilometrów. Następnie dzieci szły, machając płonącymi pochodniami, śpiewając po okolicy. Chłopcy podpalają też zużyte brzozowe miotły i „jeżdżą” po okolicy, zapraszając wybraną przez siebie dziewczynę do przejażdżki na miotle. Razem przeskoczyli przez juz niezbyt wysoki ogień. Miało to przynieść szczęście, a kto wie, może ślub
Pod koniec lata, między żniwami siana i zboża, kolo karczma w Koloni Kwieciszowicki odbywały się coroczne festyny strzelców. W królewskiej strzelaninie mógł wziąć udział każdy obywatel. Ten, kto pierwszy zestrzelił drewnianego ptaka, mógł przez rok nazywać się królem. Imprezy te były organizowane przez stowarzyszenie wojskowe. Został założony w 1870 roku po wojnach niemiecko-francuskich. Członkowie nie nosili tego samego munduru, ale nosili mundur jednostki wojskowej, w której zakończyli służbę. Na przykład ostatnim przewodniczącym, Richardem Enge, był Garde Ulan i nosił imponujący pruski niebieski mundur Garde Ulans. Podczas parad jechał z przodu na pięknym bialy kon.
Nie było wielu stowarzyszeń, poza klubem strzeleckim był klub kolarski „Wanderlust Blumendorf”, którego współzałożycielem w 1922 r. był burmistrz Paul Neumann. Organizowano głównie wycieczki. Kupili również 6 specjalnych rowerów wewnetrznych. Używano ich zimą do gry w piłkę rowerową w salach Meisnera i Urbana. Zimą członkowie grali także teatrze w sali Meisnera pod inspirującym kierownictwem ogrodnika Wotschkowa. Wotschkow, reżyser z pasją, posiadał wiele kostiumów i rekwizytów. Kiedy ludzie wyjeżdżali na rowery, nosili jednolite ubrania; kurtki, spodnie do kolan i czapki. Całość przepasana została trójkolorową szarfą. Całość uszyta przez krawca Kittelmana. W 1924 r. zakupiono sztandar stowarzyszenia. Z tej okazji zorganizowano imprezę z piłką rowerową, przebijaniem pierścieni i przejażdżkami z nagrodami. Uczestniczyło w nim sześć innych stowarzyszeń kolarskich z terenu, w tym z Mirska i Gierczyna. Odbyła się parada z Kwieciszowice do Koloni Kwieciszowicki iz powrotem. Zwycięzca otrzymał szklany kielich, ufundowany przez hrabiego von Schaffgotsch. W 1936 r. w związku z postępującą motoryzacją i zmianami plityczne stowarzyszenie zostało rozwiązane przez ówczesnego prezesa Alfreda Nocke. Puchar ostatecznie zdobył Nocke po strzelaniu z wiatrówki.
Poza świętami chrześcijańskimi nie było zbyt wielu dni, kiedy można było się pobawić. W tygodniu przed Wielkanocą mieli „Karfreitag” i "Gruendonnesrtag" zielone czwartek. Na Karfreitag dzwony kościelne nie biją, a zwiedzający kościół byli ubrani na czarno. Zaginioną starą tradycją na Karfreitag było zdobywanie „Karfreitagwasser”. Przed wschodem słońca kobiety czerpały wodę do strumienia pod mostem. Ale martwa osoba musiała być przenoszona przez ten most w zeszłym roku. Wodą napełniano wdzbanki lub butelki. Ta woda była przechowywana i używana do zwalczania chorób. Podczas całego procesu nie mozna mowic, ponieważ w przeciwnym razie woda straciłaby swoje działanie.
Ale zielone czwartek był świętem dla dzieci. Tego dnia w ich święto wie poszli „Griendurnschtsinga”. Dzieci chodziły wtedy w małych grupach, z małym workiem lub sakiewką w ręku, od drzwi do drzwi, „śpiewając do lata”. (choć często padał jeszcze śnieg). Następnie „śpiewane” nagradzały dzieci drobiazgami, które wkładały do torebki lub ust. Te drobiazgi były różnego rodzaju; małe wypieki drożdżowe tzw. „Sechserstücke”, drobne pieniążki, orzechy, cukierki (Nissel), jajka surowe lub gotowane, a przy odrobinie szczęścia wątróbkę lub kaszankę. Niektórzy dawali swoim chrześniakom większą monetę lub większy ciasto o nazwie „Gründonnerstagsemmel” z prostego ciasta drożdżowego, słodkiego, plecionego, a czasem ozdobionego drobinkami do podjadania. Dzieci mogły zaśpiewać kilka wersetów, z których jeden brzmiał następująco;
Summer, Summer Summer, ich bin a kleener Pummer,
Loaßt mich no zu lange stiehn, denn ich will nor weter giehn.
Die Froo die gieht im Hause rim, sie hoat an gruße Scherze im,
Sie werd sichs wull bedenka, an mir woas Schienes schenka.
Froo Wirtin sein se drinne, es wär ei insem Sinne
Sein se drin, so kum seock raus und brenge seins a Summer raus.
Jak wszędzie, pierwszego maja obchodzono paradą przez wieś. Często w tym samym czasie przypadała też Zielone Swiatki. Stara pieśń kościelna nosiła tytuł „Schmücket das Fest mit Maien”. I zrobili to! W sobotę przed Zesłaniem Ducha Świętego drzwi domu były udekorowane brzozą. Po obu stronach drzwi posadzono w ziemi małe brzozy. Lub duże gałęzie w wiadrach z wodą. Niektórzy robili to samo wokół okien parteru. Ładnie i wesoło to wszystko wyglądało. Niedziela była wtedy „der Kremserfahrt”. Rolnicy znów poszli do kościoła z wozami udekorowanymi brzozami.
Oczywiście nie mogło zabraknąć corocznego wesołego miasteczka lub kiermasz na boisku sportowym w pobliżu szkoły. A właściwie dożynki. Kiermasz odbywał się zawsze w drugą niedzielę października. Konczylo sie wówczas żniwa zbożowe, duża część ziemniaków i buraków pastewnych. Wszędzie wypiekano dużo ciast, zwłaszcza kruszonkę, makowiec, twaróg i jabłka. Ponieważ przybyło wielu gości. Rolnicy dawali swoim służącym i pokojówkom paczkę herbatników, a jeśli świnia była ubita, paczkę rzeźną. Po nabożeństwie i kawie szli na „paschen”. W pokoju, w którym wieczorem odbywał się jarmark, mógł to być Meisner lub Urban, Daniel ze sklepu z towarami kolonialnymi sporządził „Paschtisch”. Przy tym stole ludzie mogli rzucać kostkami o różne nagrody. Stawka zależała od nagrody i liczby osób, które chciały rzucić kostką. Kto rzucił największą liczbę oczu, został zwycięzcą. Na przykład wśród kobiet ulubione były szklane miski i filiżanki ze spodkami. Dzieci, które miały mniej pieniędzy, bawiły się „Mehlweisen”, „Pflastersteine” i innymi słodyczami. Mehlweisen to rodzaj piernika, a Pflastersteine to ciasto przypominające piernik z roztopionym cukrem na wierzchu.
Po wydojeniu i nakarmieniu zwierząt oraz wieczornym chlebie dorośli udali się na kiermis. Niedaleko była sala Meisnera, można było tam pójść na dobrą szklanka piwo; na ścianie wisiał duży emaliowany szyld reklamujący piwo Hohberg, które warzono w Lwowek Slask. Na boisku sportowym znajdowało się niewiele niż karuzela i strzelnica. Do dobrej zabawy nie trzeba było wiele więcej.
Ślub był oczywiście również dobrą okazją do zabawy. Ci, którzy mieli wystarczające środki, zatrudniali profesjonalnego „Huxtbittera” lub „Hochzeitsbittera”. Osoba ubrana w odświętny strój, najczęściej frak z cylindrem i kolorową laską.Facet ktory prosil ludzi do wesele. Ten człowiek organizowal przyjęcie weselne i osobiście zaprasza gości wierszem. Poprosił też kilka osób o recytację i zajął się gazetą ślubną.
Na weselu Liesbeth Lorenz był taki Hochzeitsbitter. W noc poprzedzającą ślub odbył się wieczór kawalerski. W samym dniu ślubu; najpierw przed południem ślub cywilny, a wczesnym popołudniem ślub kościelny w Proszowa. Wozy z licznymi gośćmi musiały przestrzegać określonego porządku. Przed ślubem para młoda siedziała w ostatnim powozie, a po ślubie powóz jechał pierwszy. Niezamężni chłopcy i dziewczęta z wioski, jak to było w zwyczaju, dekorowali dom panny młodej. Chłopcy odpowiadali za sosnową zieleń bramy honorowej przy wjeździe na posesję, a dziewczęta za girlandy. Czasami trzeba było zawiązać wiele metrów; na bramę honorową, drzwi domu i dobrego pokoju, na krzesła młodej pary, w domu iw kościele. A także małe wieńce z mirtu lub bukszpanu na okna bryczka. Po powrocie do domu fotograf musiał najpierw wykonać kilka zdjęć. Potem rozpoczęła się uczta w dużej sali przy długich stołach. Na tę okazję zatrudniono kucharkę i jej pomocników. Posiłek trwał bardzo długo, miał wiele dań i był regularnie przerywany wykładami i przemówieniami. Po kolacji był długi wieczór, ludzie mogli rozprostować nogi i zatańczyć. Potem znowu była kawa i ciasto i nadszedł czas na prawdziwy taniec. Impreza zakończyła się z „Brautführe”. Procesja ślubna, w której panna młoda przeniosła się do nowego domu. Para młoda otrzymała nowy wóz polowy z zawartosc domu i prezentami dobrze widocznymi dla wszystkich. Z tym wozem i do niego przywiązanego bydła, nowa para wyruszyła do nowego gospodarstwa w Nowe Kamiennica. Hochzeitsbitter prowadził.
Po drugiej stronie medalu był też Be-erdigungsbitter. Osoba ktory prosil na pogrzeb. W Kwieciszowice to byla Grabebittnerin w osobie Frau Idy Pohl. To był rodzaj chodzance nekrologu. Jeśli ktoś zmarł we wsi, najbliżsi krewni kazali w ten sposób zgłosić zgon. Grabebittnerin chodziła od domu do domu, odmawiała swoje zagadka „Spruchlein” i w imieniu pogrążonych w żałobie zapraszała ludzi do złożenia ostatniego hołdu zmarłemu i do udziału w pogrzebie.
Pod koniec lata zbierano również grzyby jadalne, kurki, podgrzybki, borowiki itp. Zbiór jagody wymagał pisemnej zgody leśniczego i odbywał się ręcznie. Można je też rozpinać czymś w rodzaju grzebienia, ale roślina bardzo ucierpiała. Gdyby cię na tym przyłapali, twoje jagody zostałyby zdeptane na miejscu.
Dzień Wszystkich Świętych był ostatnią niedzielą w roku kościelnym. Upamiętniano zmarłych i dekorowano ich groby, które dawniej dekorowano sosnową zielenią. Wieńce do dekoracji były skręcone same, a kwiaty do nich były wykonane z jedwabiu lub bibuły w większości rodzin. Ale można było też kupić kwiaty z woskowanego papieru. W kościele odczytano nazwiska zmarłych w tym roku.
„Fadern Schleißa” czyli dzielenie piór. Z okazji świąt często zabijano byli kaczki lub gęsi, a pióra tych zwierząt trzymano w dużych workach. W spokojnych miesiącach zimowych kobiety zbierały się wczesnym popołudniem, aby pracować nad tymi piórami. W gładkich ubraniach (bez wełny) i włosach w chustka usiedli przy dużym stole jadalnym, na którym przewrócono duży worek z piórami. Piórko po piórku pióro zostało przeciety i....dużo zostało opowiedziane. O najświeższych wiadomościach w rodzinie i wiosce, ale też o horrorach. A wszystko to bez kaszlu, kichania i śmiechu. Na koniec popołudnia był postój, a popołudnie zakończono z kawą i naleśnikami, sammelschnitten lub słynnym fastenbrezeln. Gospodyni sama robiła te sammelschnitten, z semmlu drożdżowego piekła coś w rodzaju chleba, którego kromki smarowano potem prawdziwym masłem.
W długie zimowe wieczory ludzi z Kwieciszowice, jak wielu innych Ślązaków, chodzili na „zum Lichten”. Ten „Lichtaobend” został tak nazwany, ponieważ idąc gdzieś trzeba było zabrać ze sobą „Światło”, lampę/latarnię. Zaproszono byli sąsiadów, przyjaciół lub rodzinę. Grupa mogła być większa lub mniejsza i ludzi siedzieli w „dobrym pokoju”. To było bardzo przyjemne; starsze kobiety robiły na drutach lub zajmowały się innymi rękodziełami. Mężczyźni robili wióry, aby rozpalić ogień, lub robili inne rzeczy z drewna, takie jak łyżki. Młodzież angażowała się inaczej, miała ze sobą instrumenty i muzykowała, śpiewała piosenki lub opowiadała historie. Szczególnie horrory tuż przed tym, jak dziewczyny musiały iść do domu. Oczywiście na stole pojawiły się również najnowsze wiadomości i plotki. Gospodyni przyniosła kawę i ciasto (Streusselkuchen), a wraz z karnawałem naleśniki berlińskie nadziewane dżemem lub sosem śliwkowym. Albo była sałatka ziemniaczana z kiełbasą czosnkową. Władca domów zrobił obchód z butelką gin. Często takie wieczory były w weekend, kiedy w wielu miejscach był taki wieczór, widać było dużo świateł na ulicy i to był bardzo imponujący widok. Około północy podano „Heempresche”, po czym ponownie zastawiono stół. To był znak, że to już prawie koniec, a goście zostali „wzmocnieni” do drogi powrotnej. Jeszcze wcześniej ludzie słyszeli też „Ich geh zum Rocken” (przedzic welne), a potem prędzili się w towarzystwie. Wiersz o „Wieczorze światła” w gwarze izerberskiej.
Mer giehn zum Lichta
Jitze sein mer eigeschneit,
nu is's su weit, do hom mer Zeit
und giehn zum Lichta.
Vu Oberbuchelt zur Hoarte naus
sieht ma die Lichta
vu Haus zu Haus
eim Dunkeln flackrig funkeln.
Nu sitza mer gemittlich bei Koffig und Kucha.
Kinderla sein eis Pooch gekrucha.
Nu werd gemahrt und tischkeriert...
„Hottersch schunt gerhiert,
ei der Hoarte gieht es um...
und au ei Buchelt is's nee geheuer!”
Und eim Ufa prasselt's Feuer,
Und de Schapsflosche gieht reihüm
„Ju, ju, s'ies schlimm, siehr schlimm,
woas der Hermoann wieder bräute!
Ihr leute, ihr leute!”
Und a jeder werd durchgehechelt.
Und de Muhme am Ufa laechelt,
und denkt: Beim Nupper s'ies kloar,
Ziehn se ieber üns har.
Zuletzt wer's nor ganz tulle,
mer kumma poliet'sch ei de Wulle.
Doch bahle nach Mitternacht
werd Schluss został gemacht.
S' werd bluß ani Heempresche gan.
„Teraz schloaft ock süsse! Uff Wiedersahn!”
Jitzt sieht ma wieder eim Dunkeln
die Lichtlan flackrig funkeln
vu der Hoarte bis uff Buchelt naus,
und Stille wird es es ei jedem Haus.
FH
Widoczne pożar chciał wybuchnąć we wcześniejszych latach. Około 1895 roku podjęto decyzję o utworzeniu ochotniczej straży pożarnej Kwieciszowice. Wcześniej istniała wspólna straż pożarna z Proszowej. Zbudowali remis, kupili wąż strażacki i mundury strażackie. 40. rocznica przypadła więc na około 1935 r. W 1939 r. straż pożarna Kwieciszowice została przydzielona do Rebiszow jako drużyna półwalcząca pod dowództwem szefa straży pożarnej Schuberta. Ostatnie „niemieckie” pożary gaszono pod dowództwem szefa straży pożarnej Paula Neumana. Prawdziwą akcję gaśniczą prowadził jednak glowny strażak, którym był Bruno Daniel. Ludzie nie tylko gasili w Kwieciszowice, wiadomo, że w 1942 roku Bruno Tietze zaprzęgał konie do strzykawki do gaszenia na terenie dzisiejszej Grudzy.
Dzieci muszą chodzić do szkoły, nie inaczej było w Kwieciszowicach. Szkoła z tylko jedną salą lekcyjną była faktycznie o wiele za mała, więc uczono 4 klasy rano i 4 klasy dostali lekcja po południu. Była to szkoła ewangelicka, ale nieliczne katolickie dzieci niewątpliwie też do niej uczęszczały. Paul Jaster był jednym z nauczycieli. Lubił uczyć dzieci o przyrodzie. I było dużo przyrody, mieli też duży szkolny ogród z różami wyhodowanymi przez samego Jastera. Dzieci, które chciały znaleźć się w dobrym świetle nauczyciela, pomagały mu w różnych pracach, takich jak układanie brykietów w szopie (gdzie były toalety) czy zbieranie owoców. Nawiasem mówiąc, od czasu do czasu dzieci musiały przynosić te brykiety z domu, aby ogrzać klasę.
Jeśli uczeń został ukarany, dostawał od nauczyciela nóż i musiał odciąć gałązkę orzech leszczyny stojącej przed szkołą, a następnie otrzymywał nim bicie. Czasami to musiało być konieczne….. Wtedy przed nauczycielem w klasie była też spluwaczka. Dla tych, którzy nie wiedzą, co to jest, jest to rodzaj miski, do której można pluć. Wtedy zwykłe naczynie, ale uczniowie go nienawidzili, bo musieli go czyścić.
Zimą teren wokół i w pobliżu szkoły był głównie placem zabaw, a dzieci ślizgały się po oblodzonych i zaśnieżonych ścieżkach. Szczególnie dzieci z Boza Gora uwielbiały zjeżdżać do szkoły na sankach lub na nartach. Podczas mrozów było mnóstwo okazji do jazdy na łyżwach, ponieważ było kilka stawów rybnych do hodowli pstrągów, ale najlepszym miejscem był staw rybny Oscara Tietze.
W tym okresie odbywały się również wystepy szkolne w sali Meisnera. Dzieciaki ćwiczyły to przez cały rok; śpiewano, recytowano wiersze, wykonywano tańce ludowe i przedstawienia teatralne. Widzowie płacili za wstęp, za który później kupowano wycieczki szkolne lub przybory szkolne. Jedna sztuka teatralna w 31/32 roku cieszyła się tak dużym zainteresowaniem, że powtarzano ją kilka razy, a za wstęp można było kupić maszynę do szycia Singer na lekcje rzemiosła. Wystep nazywała się „Mein Dörfchen”. W jednej scenie warzywa takie jak cebula, ogórek, marchew ożyły. Matka Jaster wykonała kostiumy z bibuły, bardzo pomogło nam też małżeństwo Wetschko z Proszowej. W szkole były też dzieci z Proszowa. Lotte Stannek grała na cebuli, a Ingeburg Jaster szła za wózkiem. Śpiewano między innymi następujący werset.
Ei, wie schön scheint die Sonne, da fahren wir raus,
An die Luft mit dem Püppchen, heraus aus dem Haus,
Wenn der Frühling gekommen und der Sommerluft weht,
Dann must ihr ins Freie, von Morgens bis spät.
Jak wspomniano, z dochodów finansowano również wycieczki szkolne, a klasy wyższe często wyjeżdżały w dalsze rejony, np. do Sächsiche Schweiz (Lwówecka Szwajcaria) lub na wycieczki w góry. Czasami rolnicy Lorenz i Tietze zaprzęgali konie przed dużym wozem żniwnym i ustawiali ławki po bokach. Udekorowali woz z dużymi gałązkami brzozy i pojechali do zalew w Pilchowicach. Co roku najniższe klasy szły pół dnia do „Dicke Buche” ( Groby Buk)lub do domu „Królewny Śnieżki”, gdzie odbywały się pikniki i zabawy. W pobliżu źródła Wolfganga była chata myśliwska (bycza chata) i uzgodniono z leśniczym, że będzie obecna młoda corka lesnik, podobna do Królewny Śnieżki. Dała dzieciom kakao i pokazała im wnętrze chaty; mała kuchnia i pokój dzienny z zwykle sześcioma łóżkami, ale na tę okazję przygotowano prowizoryczne miejsce do spania dla siódmego krasnoludka.
Kiedyś najnormalniejszą rzeczą na świecie było to, że osoby starsze mieszkały z jednym ze swoich dzieci aż do śmierci. Ale nie zawsze tak było. Był stary Berndt. Zawsze poważny i nigdy śmiejący. Dzieci omneli go z wielką distans. Kolejny, którego bały się wszystkie dzieci; Albert Hase. Ten miał bardzo długą brodę, która przerażała dzieci.
Chociaż ludzie żyli w izolacji przez większą część roku, nie byli wyobcowani ze świata. Drogi były często nieprzejezdne przez wiele dni podczas intensywnych opadów śniegu. Ludzie nadal mieli kontakt ze światem za pośrednictwem kolei. Tak wyglądał post na początku. Leberecht Krause posiadał sklep z towarami kolonialnymi, ale także agencję pocztową. Był też jedyny we wsi telefon. Krause codziennie odbierał pocztę na stacji i kazał dostarczać ją swojej żonie i synowi. Od 1938 r. poczta przychodziła wagonami pocztowymi z Stara Kamiennica, a agenturą i doręczaniem poczty zajmował się Herbert Meisner. W latach wojny, kiedy Meisner również musiał wstąpić do wojska, dostarczanie poczty przejął Fritz Tietze.
Okres Bożego Narodzenia i Adwentu nie różnił się tutaj od innych miejsc w Europie. Rolnicy, którzy mieli zboże, chcieli je wymłócić przed Bożym Narodzeniem. W tym czasie miała miejsce rzeź świni, pieczenie pierników, Christstrietzel i innych wypieków. Niestety, nie wszyscy ludzie mogli sobie pozwolić na luksus uboju świni. W noc Bożego Narodzenia szli przez głęboki śnieg i lodowaty mróz na pasterkę. Kiedy wrócili, jedli; czosnkową kiełbasianą (tzw. Schlesische Weiße) z sałatką ziemniaczaną lub „Kartoffelsterz” i kapustą kiszoną. Po obiedzie przyszedł czas na prezenty. W niektórych rodzinach Bożonarodzeniowe Dziecko lub Święty Mikołaj przychodzili osobiście. Temu ostatniemu czasami towarzyszył sługa Rupprecht, który niebezpiecznie grzechotał swoim workiem z łańcuchami. Po rozpakowaniu zazwyczaj skromnych prezentów kulinarną atrakcją wieczoru był „Mohnkließel”. Z kluski nie miały wiele wspólnego, bardziej przypominały zacier ciasto namoczony w mleku z makiem, cukrem, rodzynkami i przyprawami, który jedzono łyżką. Choinka, mniej lub bardziej udekorowana, została jak najdłużej. W niektórych rodzinach zwyczajem było trzymanie nieozdobionej choinki na strychu do przyszłego roku, co miało chronić ją przed piorunami, ogniem i burzami.
Het leven van alledag in de eerste helft vorige eeuw.
De vier jaargetijden waren zeker bepalend voor het leven van alledag. Het milde voorjaar met zijn wilde krokussen en orchideeën als ook de gouden herfst vielen wel mee, maar duurden erg kort, de droge, hete zomers waar het soms aan voldoende water kon ontbreken en de bitterkoude winter met zijn ijzige sneeuwstormen waren zwaar, heel zwaar.
Net als overal in de wereld werd er in met name in moeilijke tijden teruggegrepen naar het geloof. Door de eeuwen heen was het hier net stuivertje wisselen. Dan eens was men katholiek, dan weer evangelisch. Aan het begin van de vorige eeuw was 2/3 van de Blumendorfer inwoners evangelisch en 1/3 katholiek. Een kerk was er niet, of liever gezegd twee kerken waren er niet. Men ging samen met de inwoners van de gemeente Antoniwald naar de kerk in Kunzendorf. In goed Duits het “Kirchenspiel Kunzendorf”. Voor met name de inwoners van Gotthardsberg en Antoniwald een fikse wandeling van minstens een uur over veldwegen en door het bergbos en op het laatst over de Kirchsteig.
Daar stonden twee kerken met uiteraard twee kerkhoven; in de evangelische kerk waren er elke week diensten, in de katholieke kerk waren er maar enkele missen per jaar omdat slechts weinig mensen katholiek waren. Zij moesten naar het 15 kilometer verderop gelegen Friedeberg indien zij elke week een mis wilden bezoeken. In de winter als er veel sneeuw lag kwamen de mensen uit Blumendorf en Antoniwald op ski's naar de kerk. Het moet een grappig gezicht zijn geweest al die ski's rechtop in de sneeuw voor de kerkdeur.
De parochie had een eigen begrafeniskoets voor uitvaarten. In de zomer werd die normaal gebruikt maar in de winter kon die omgebouwd worden tot een begrafenisslee.
De kinderen in Gotthardsberg die evangelisch waren kregen in het huis van boer Bruno Greth Bijbelles van pastor Kraft. Ze hadden het waarschijnlijk nodig.... Maar twee keizers; de Duitse Wilhelm I en de Oostenrijkse Frans - Jozef hielden een oogje in het zeil. (er hingen portretten van deze twee keizers aan de muur)
In de zomer werd het dorp niet alleen uitgebreid met toeristen uit de grootsteden als Berlijn, Leipzig en Dresden die de gasthuizen en “Sommerfrische” bevolkten maar ook door zigeuners die de zomermaanden doorbrachten op de Steinberg vanwege het milde microklimaat op de berg. Blumendorf was zelfs een toeristische attractie rijk; “der dicke Buche” die in de volksmond ook “Lorenz Buche” of “Scholzen Buche” genoemd werd omdat hij op grond van de familie Lorenz stond. Deze beuk, een zogenaamde Zwischelbaum, was zo dik dat er 7 volwassen mannen nodig waren om deze beuk te omarmen oftewel de stamomtrek was 5.60 m. Aan de boom was een bord aangebracht met de volgende tekst:
Von Eichenlaub ein deutscher Kranz,
Verkündet deutschen Ruhmes Glanz,
Wie Buchen Stark, wie Blätter grün,
Soll Deutschlands Glück und Heil erblüh’n.
Het bord was waarschijnlijk in 1871 aan de toen al machtige beuk bevestigd, ter herinnering aan de zege over Frankrijk, met als gevolg de eenwording van Duitsland en de stichting van het Duitse keizerrijk.
Hoewel de Wolfgangsbron, en de restanten van de Wolfgangskapel en de Kruisden officieel niet tot Blumendorf behoorden is die plek zo karakteristiek voor Blumendorf en omgeving dat we ze moeten opnemen in deze historie. De plek was zo bijzonder omdat het ooit een pelgrimsoord was, dat door vele mensen bezocht werd. In de tijd van de Kelten was het al een heilige plaats, andere bronnen spreken over een Tempel voor het vereren van de berggoden als der Weisse Flins door de Sorbenwenden.
De kapel wordt op oude kaarten ook aangeduid als heidenenkapel. Behalve de Wolfgangskapel hebben er ook enkele houten huizen in de buurt gestaan Er schijnt zelfs een klein kerkhof bij gelegen te hebben. Waarschijnlijk zijn het de eerste Duitse bewoners geweest die de kapel in de 12e eeuw gebouwd hebben. De heilige Wolfgang wordt vooral in Oostenrijk vereerd. Misschien was deze plek het verdwenen dorp Kahlenberg. De kapel had zelfs twee klokken. Een van deze klokken heeft in de latere kerk van Proszowa gehangen. Het was vooral rond 1400 een pelgrimsoord, de kapel zou volgehangen hebben met krukken van genezen mensen, en er stond een 100 jarige heilige dennenboom in de buurt; de kruis- of grensden. Kruisden vanwege een gouden kruis dat de boom moet hebben gesierd. Voor deze den lag een grote platte steen, waarop de pelgrims konden knielen. Het was verboden om takken van deze den te breken, of om jonge scheuten te plukken om daar een geneeskrachtige siroop van te maken samen met het water uit de bron dat een heilzame werking heeft, met name tegen oogziekten.
Er kwamen echter zoveel mensen naar het pelgrimsoord, tot uit Böhmen en de Lausitz toe, dat men in Proszowa een nieuwe kerk bouwde en daar de missen opdroeg. De houten huisjes die er stonden zijn afgebroken en weer opgebouwd in Proszowa en Kwieciszowice. In 1842 schrijft men dat het huis van Kieserwalter nr. 67 en het huis met nr. 5 in Kunzendorf bij de kapel afgebroken waren. In Blumendorf zou het gaan om de huizen van Kessler nr. 9 en Elger nr. 15. Hierover schrijft men, dat ze boven in het bos stonden. Een ander versie over de naam Wolfgangsbron is dat er rond 1150 16 jaar lang een monnik woonde met de naam Wolfgang. Naar men zegt luidde hij een klok van de kapel als hij beneden in het dal brand zag. Ook zou Wolfgang een van de zonen van ridder Gotsche Schoff het lezen en schrijven bijgebracht hebben. Deze Schaffgotsch woonde later bij Ridder Kunze (van Kunzendorf). Weer een ander verhaal luidt dat de kapel is genoemd naar het eerste dier dat de kapel zou betreden; volgens een legende; de wolf.
Een feest dat jaarlijks werd gevierd was de zomerzonnewende op 24 juni. Oftewel het Johannisvuur. Dat gebeurde in Gotthardsberg gebeurde schuin tegenover de boswachterij met een groot zonnewendvuur. Te vergelijken met de Sint Maartenvuren. Vanaf die plek was het vuur tot in de verre omgeving zichtbaar. De kinderen liepen dan al zwaaiend met brandende fakkels, oude rijsterwenstaken die in het vuur ontstoken werden, al zingend door de omgeving. De jongens staken ook versleten berkenbezems in brand en “reden” in het rond en nodigden het meisje van hun keuze om met hen mee te rijden op de bezem. Samen sprongen ze zo door het niet meer zo hoge vuur. Dat moest geluk brengen, en wie weet misschien een bruiloft
Aan het eind van de zomer tussen de hooi - en graanoogst werden de jaarlijkse schuttersfeesten gehouden bij de Steinkretscham in Steinhaüser. Elke burger kon meedoen aan het koningschieten. Diegene die als eerste de houten vogel omlaag schoot mocht zich voor een jaar koning noemen. Deze feesten werden georganiseerd door de militaire vereniging. Die werd opgericht in 1870 na de Duits – Franse Oorlogen. De leden droegen niet allemaal eenzelfde uniform maar droegen het uniform van het legeronderdeel waar ze hun diensttijd hadden volbracht. De laatste voorzitter, Richard Enge was bijvoorbeeld Garde Ulan en droeg het imposante Pruisische blauwe uniform van de Garde-Ulanen. Tijdens parades reed hij voorop gezeten op een prachtige schimmel.
Veel verenigingen waren er niet, behalve de schuttersvereniging was er nog de fietsclub “Wanderlust Blumendorf“ mede opgericht in 1922 door burgemeester Paul Neumann. Er werden vooral toertochten georganiseerd. Men kocht ook 6 speciale indoorfietsen. Die gebruikte men in de winter om fietsbal in zalen van Meisner en Urban te spelen. De leden speelden ‘s winters ook theater in Meisners zaal onder de bezielende leiding van tuinder Wotschkow. Wotschkow een gepassioneerd regisseur bezat een heleboel kostuums en rekwisieten. Als men uit fietsen ging droeg men uniforme kleding; jacks, knielange broeken en mutsen. Het geheel werd afgekleed met een driekleurige sjerp. Allemaal gemaakt door kleermaker Kittelman. In 1924 wordt een verenigingsvaandel aangeschaft. Er werd voor deze gelegenheid een feest georganiseerd met fietsbal, ringsteken en prijsritten. Er namen noch zes andere fietsverenigingen uit de buurt aan deel o.a. uit Mirsk en Gierczyn. Er werd corso gereden van Blumendorf naar Steinhaüser en terug. De winnaar kreeg een glazen bokaal, geschonken door de graaf von Schaffgotsch. In 1936 werd door de toenemende motorisering en politieke veranderingen de vereniging door de toenmalige voorzitter Alfred Nocke opgeheven. De bokaal werd uiteindelijk na windbuksschieten gewonnen ook door Nocke.
Behalve de christelijke feestdagen waren er niet zoveel dagen dat er wat te feesten viel. In de week voor Pasen had je “Gründonnerstag” en “Karfreitag”. Op Karfreitag luiden de kerkklokken niet en gingen de kerkbezoekers donker gekleed. Een verloren gegane oude traditie op Karfreitag was het halen van “Karfreitagwasser”. Voor zonsopgang gingen de vrouwen dan water scheppen in een beek, onder een brug. Maar over die brug moest het afgelopen jaar een dode gedragen zijn. Kruiken of flessen werden met het water gevuld. Dit water werd bewaard en gebruikt bij ziektes. Tijdens het hele proces mocht er niet gesproken worden omdat anders het water zijn werking verloor.
Maar Gründonnerstag was een feestdag voor de kinderen. Op deze dag in hun Paasvakantie ging men “Griendurnschtsinga”. De kinderen trokken dan in kleine groepen, een kleine zak of buidel in de hand van deur tot deur, en “zongen de zomer aan”. (alhoewel er heel vaak nog sneeuw lag). De “toegezongenen” beloonden de kinderen dan met kleinigheden, die ze in hun buidel of mond staken. Deze kleinigheden waren van verschillende aard; klein gistgebak de zogenaamde “Sechserstücke”, kleine munten, noten, bonbons (Nissel), eieren rauw of gekookt, en als je veel geluk had een lever- of bloedworstje. Sommige mensen gaven hun petekinderen een groter muntstuk of een groter gebak de zogenaamde “Gründonnerstagsemmel” uit eenvoudig gistdeeg, zoet, gevlochten en soms met kleinere gistdeeltjes om te snoepen versierd. Er waren verschillende versjes die door de kinderen gezongen konden worden, eentje luid als volgt;
Summer, summer, summer, ich bin a kleener Pummer,
Loaßt mich nee zu lange stiehn, denn ich will noch weter giehn.
Die Froo die gieht im Hause rim, sie hoat an gruße Scherze im,
Sie werd sichs wull bedenka, an mir woas Schienes schenka.
Froo Wirtin sein se drinne, es wär ei insem Sinne
Sein se drin, so kum seock raus und brenge seins a Summer raus.
De eerste mei werd zoals overal gevierd met een parade door het dorp. Rond dezelfde tijd was het ook vaak Pinksteren. Een oud kerklied heette “Schmücket das Fest mit Maien”. En dat deed men! Zaterdag voor Pinksteren werden de deuren van het huis met berken versierd. Aan beide zijden van de deur werden kleine berken in de grond gezet. Of grote takken in emmers met water. Sommige mensen deden hetzelfde rondom de ramen op de begane vloer. Het zag er allemaal mooi en vrolijk uit. Zondag was dan “der Kremserfahrt” . De boeren gingen dan ook weer met berken versierde karren ter kerke.
Natuurlijk was er de jaarlijkse kermis op de sportplaats bij de school. Een oogstdankfeest eigenlijk. De kermis was altijd op de tweede zondag van oktober. De graanoogst was dan binnen evenals een groot deel van de aardappels en voederbieten. Er werden overal veel koek gebakken vooral streußel-, maanzaad-, kwark- en appelgebak. Want er kwamen veel gasten op bezoek. De boeren gaven hun knechten en meiden een koekpakket en als er een varken geslacht was een slachtpakket. Na de kerkdienst en en de koffie ging men “paschen”. In de zaal waar ’s avonds het kermisbal plaatsvond, het kon bij Meisner en bij Urban zijn, daar had Daniel van de kolonialwarenwinkel een “Paschtisch” opgsteld. Aan die tafel konden mensen dobbelstenen gooien, voor verschillende prijzen. De inzet was afhankelijk van de prijs en het aantal mensen dat wou dobbelen. Wie het hoogste aantal ogen gooide was de winnaar. Bij de vrouwen waren bijv glazen schalen en kopjes en schotels favoriet. Kinderen die minder geld hadden speelden om “Mehlweisen”, pepernoten, “Pflastersteine” en andere zoetigheden. Mehlweisen is een soort peperkoek en Pflastersteine een deeg als peperkoek met daarop gesmolten suiker.
Na het melken, en voeren van de dieren en het avondbrood gingen de volwassenen naar het kermisbal. Meisners zaal was vlakbij, en daar kon je terecht voor een goed glas gerstenat; er hing een groot emaillen bord aan de muur met reclame voor Hohberg bier, dat gebrouwen werd in Löwenberg. Op het sportterrein stond niet veel meer als een carrousel en een schiettent. Veel meer was er ook niet nodig om je te amuseren.
Een bruiloft was natuurlijk ook een goede gelegenheid om te feesten. Wie over voldoende middelen beschikte huurde een professionele “Huxtbitter” oftewel “Hochzeitsbitter” in. Een in feestelijke kleding gehulde persoon, meestal een frak met hoge hoed en een bonte staf. Deze man regelt huwelijksfeest en gaat persoonlijk de gasten in versvorm uitnodigen. (zur Hochzeit bitten) Hij vroeg ook sommige mensen om iets voor te dragen, en zorgde voor de trouwkrant.
Bij het huwelijk van Liesbeth Lorenz was er zo’n Hochzeitsbitter. De avond voor het huwelijk was er de vrijgezellenavond. Op de huwelijksdag zelf; eerst voor de middag het burgerlijke huwelijk en in de vroege middag het kerkelijke huwelijk in Kunzendorf. De koetsen met de vele gasten moesten een bepaalde volgorde in acht nemen. Voor het huwelijk zat het bruidspaar in de laatste koets en na het trouwen ging de koets voorop. De ongetrouwde jongens en meisje uit het dorp, zo was de gewoonte, versierden het huis van de bruid. De jongens waren verantwoordelijk voor het dennengroen van de erepoort aan de ingang van het grondstuk en de meisjes zorgden voor de guirlandes. Soms moesten er vele meters gebonden worden; voor de erepoort, huis- en goede kamerdeur, voor de stoelen van het bruidspaar, thuis en in de kerk. Als ook kleine kransen uit mirte of buxus voor de ramen van de koets. Weer thuis aangekomen moest eerst de fotograaf een aantal plaatjes schieten. Daarna begon in de grote kamer aan lange tafels het feestmaal. Voor die gelegenheid was een kokkin met haar helpsters in dienst genomen. Het eten duurde heel lang, had vele gangen en werd regelmatig onderbroken door voordrachten en redes. Na het eten, het was al lang avond kon men de benen strekken en alvast een dansje maken. Daarna kwam er weer koffie met gebak en kon er echt gedanst worden. Het feest werd afgesloten met de “Brautführe”. De bruidsstoet waarbij de bruid naar haar nieuwe thuis verhuisde. Het bruidspaar kreeg een nieuwe akkerwagen met daarop de uitzet en de cadeaus goed zichtbaar voor iedereen. Met deze wagen met daaraan noch wat vee vastgebonden vertrok het nieuwe paar naar de nieuwe boerderij in Neu Kemnitz. Voorop liep de Hochzeitsbitter.
De andere kant van de medaille, er bestond ook een Be-erdigungsbitter. In Blumendorf een Grabebittnerin in de persoon van Frau Ida Pohl. Het was een soort van lopende overlijdensaankondiging. Was er iemand in het dorp gestorven dan lieten de nabestaanden op deze wijze bericht van het overlijden doen. De Grabebittnerin ging van huis tot huis, zei haar “Spruchlein” en nodigde in naam van de nabestaanden de mensen uit om de laatste eer te bewijzen aan de overledene en aan de begrafenis deel te nemen.
Aan het eind van de zomer was het ook de tijd om eetbare paddenstoelen te gaan verzamelen, cantharellen, berkenboleten, eekhoorntjesbrood enz. Voor het plukken van bosbessen moest je een schriftelijke toestemming van de boswachter hebben, en je moest ze handmatig plukken. Je kon ze namelijk ook afritsen met een soort kam, maar daarbij liep de plant veel schade op. Als ze je daarmee betrapten werden je bessen ter plekke plat getrapt.
Allerheiligen was de laatste zondag in het kerkjaar. Men herdacht de doden en versierde hun graven, die voorheen met dennengroen aangekleed waren. De kransen ter versiering werden zelf gedraaid en de bloemen daarvoor in de meeste families van zijde of crêpepapier gemaakt. Maar je kon ook bloemen van waspapier kopen. De namen van de in dat jaar gestorven personen werden in de kerk voorgelezen.
“Fadern Schleißa” oftewel veren splijten. Bij feestelijke gelegenheden werden er vaak eenden of ganzen geslacht en de veren van deze dieren werden bewaard in grote zakken. In de rustige wintermaanden kwam het vrouwvolk in de vroege namiddag bij elkaar om deze veren te bewerken. Kinderen waren hierbij niet welkom omdat die teveel ondeugd uithalen en elk zuchtje wind liet de veren rond dwarrelen. Met gladde kleding (geen wol) en het haar in doek zette men zich aan de grote eettafel, alwaar een grote zak met veren omgekiept werd. Veertje voor veertje werd van de pen ontdaan en ....er werd veel verteld. Over het laatste nieuws in de familie en het dorp maar ook griezelverhalen. En dit alles zonder te hoesten of te niesen of te lachen. Op het eind van de middag werd er gestopt, en de middag werd afgesloten met koffie en pannenkoeken, sammelschnitten of de beroemde fastenbrezeln. Deze sammelschnitten maakte de gastvrouw zelf, van gistsemmel bakte men een soort brood, waarvan dan de sneetjes met echte boter bestreken werden.
Tijdens de lange winteravonden gingen de Blumendorfer net als zovele andere Sileziër “zum Lichten”. Deze “Lichtaobend” heette zo, omdat je als je ergens op bezoek ging je een “Licht”, lamp/lantaarn mee moest nemen. Men nodigde buren, vrienden of familie uit. Het gezelschap kon groter of kleiner zijn en man zat in de “goeie kamer”. Het was er heel gezellig; de oudere vrouwen breiden of hielden zich bezig met andere handwerkjes. De mannen maakten spanen om het vuur mee aan te maken, of maakten andere dingen van hout zoals lepels. De jeugd hield zich op een andere manier bezig, ze hadden instrumenten bij zich en maakten muziek en zongen liedjes of vertelden verhalen. Vooral griezelverhalen net voordat de meisjes naar huis moesten. Natuurlijk kwamen ook de laatste nieuwtjes en roddels over de tafel. De gastvrouw kwam met koffie en gebak (Streusselkuchen) en met de Carnaval de Berlijnse pannenkoeken die met jam of pruimenmoes gevuld waren. Of er was aardappelsalade met knoflookworst. De heer de huizes maakte zijn ronde met de jeneverfles. Vaak waren deze avonden in het weekeinde, als er dan op veel plaatsen zo’n avond was, zag je vele lichtjes op straat en dat was een heel indrukwekkend gezicht. Rond middernacht was de “Heempresche”, dan werd er nog eens goed de tafel gedekt. Dat was het teken dat het bijna afgelopen was, en werden de gasten voor de terugreis “gesterkt”. Nog vroeger hoorde men ook “Ich geh zum Rocken” (spinrocken) dan werd er in gezelschap gesponnen. Een gedicht over de “Lichtavond” in het Izerbergdialect.
Mer giehn zum Lichta
Jitze sein mer eigeschneit,
nu is’s su weit, do hom mer Zeit
und giehn zum Lichta.
Vu Oberbuchelt zur Hoarte naus
sieht ma die Lichta
vu Haus zu Haus
eim Dunkeln flackrig funkeln.
Nu sitza mer gemittlich bei Koffig und Kucha.
De Kinderla sein eis Poocht gekrucha.
Nu werd gemahrt und tischkeriert...
“Hottersch schunt gehiert,
ei der Hoarte gieht es um...
und au ei Buchelt is’s nee geheuer!”
Und eim Ufa prasselt’s Feuer.
Und de Schapsflosche gieht reihüm
“Ju, ju, s’ies schlimm, siehr schlimm,
woas der Hermoann wieder bräute!
Ihr Leute, ihr Leute!”
Und a jeder werd durchgehechelt.
Und de Muhme am Ufa lächelt
und denkt: Beim Nupper s’ies kloar,
ziehn se ieber üns har.
Zuletzt wer’s noch ganz tulle,
mer kumma poliet’sch ei de Wulle.
Doch bahle nach Mitternacht
werd Schluß gemacht.
S’ werd bluß noch de Heempresche gan.
“Nu schloaft ock süsse! Uff Wiedersahn!”
Jitzt sieht ma wieder eim Dunkeln
die Lichtlan flackrig funkeln
vu der Hoarte bis uff Buchelt naus,
und Stille werd es ei jedem Haus.
F.H.
Blijkbaar wilde er nog al eens brand uitbreken in vroeger jaren. Rond 1895 besloot men tot de oprichting van de vrijwillige brandweer Blumendorf. Voorheen was er de gezamenlijke brandweer met Kunzendorf. Men bouwde een kazerne en kocht een brandspuit en brandweeruniformen. Het 40 jarig jubileum was dan ook rond 1935. In 1939 werd de brandweer van Blumendorf als een halve blusploeg onder het commando van hoofdbrandmeester Schubert bij Rabishau ingedeeld. De laatste “Duitse” branden werden geblust o.l.v. de brandweercommandant Paul Neuman. Het echte bluswerk echter stond onder leiding van een blusmeester en dat was Bruno Daniel. Men bluste niet alleen in Blumendorf, het is bekend dat in 1942 Bruno Tietze de paarden voor de spuit spande om te gaan blussen in het huidige Grudza.
Kinderen moeten naar school, dat was in Kwieciszowice niet anders. De school met maar één klaslokaal was eigenlijk veel te klein, daarom kregen 4 klassen ’s morgen en 4 klassen ’s middags les. Het was een evangelische school, maar de paar katholieke kinderen gingen ongetwijfeld ook naar die school. Paul Jaster was een van de leraren. Hij gaf de kinderen graag les in de natuur. En natuur was er genoeg, ook had men een grote schooltuin waarin door Jaster zelf gekweekte rozen stonden. Kinderen die bij de leraar in een goed daglicht wilden komen hielpen hem met allerlei karweitjes zoals het stapelen van briketten in het schuurtje (waar ook de toiletten waren) of hielpen met het plukken van fruit. Overigens die briketten moesten door de kinderen van tijd tot tijd van thuis meegebracht worden om de klas te verwarmen.
Kreeg een leerling straf kreeg hij van de leraar een mes en moest van een voor de school staande hazelaar een tak afsnijden en kreeg daar vervolgens een pak slaag mee. Soms zal het ook wel nodig zijn geweest.....Dan stond er in de klas ook nog een kwispedoor voor de leraar. Voor diegene die niet weet wat het is, het is een soort kom waar men in kan spugen. In die tijd een normaal gebruiksvoorwerp, maar de leerlingen hadden er een hekel aan, want zij moesten deze schoonmaken.
In de winter was het om en nabij de school vooral ook een speelplaats en slibberden de kinderen over de met ijs en sneeuw bedekte paden. Vooral de kinderen uit Gotthardsberg vonden het fantastisch in volle vaart op de slee of op ski’s de berg af naar school. Als het vroor was er genoeg gelegenheid om te gaan schaatsen want er waren verschillende visvijvers voor de kweek van forel, maar de beste plek was de visvijver van Oscar Tietze.
In deze periode waren er ook de schoolvoorstellingen in Meisners zaal. De kinderen hadden hier het hele jaar voor geoefend; er werd gezongen, gedichten voorgedragen, volksdansen en theaterstukken opgevoerd. De toeschouwers betaalden entree, waarvan later de schoolreisjes of schoolspullen voor gekocht werden. Één theaterstuk in 31/32 was zo populair, dat het meermaals herhaald werd en van het entreegeld kon men een Singer-naaimachine voor de handenarbeidles kopen. Het heette ”Mein Dörfchen”. In een scene werden de groentes als ui, komkommer, wortel levend. Moeder Jaster had de kostuums van crepe papier gemaakt en ook het echtpaar Wetschko uit Kunzendorf was zeer behulpzaam. Er zaten namelijk ook kinderen uit Kunzendorf op school. Lotte Stannek speelde een ui en Ingeburg Jaster liep achter een kinderwagen. Hierbij werd o.a. het volgende versje gezongen werd.
Ei, wie schön scheint die Sonne, da fahren wir raus,
An die Luft mit dem Püppchen, heraus aus dem Haus,
Wenn der Frühling gekommen und der Sommerluft weht,
Dann müßt ihr ins Freie, von morgens bis spät.
Zoals gezegd met de opbrengst werden ook de schoolreisjes gefinancierd de hoogste klassen gingen vaak verder weg zoals bijv. naar de Sächsiche Schweiz (bij Lwówek) of wandelingen in het gebergte. Soms spanden de boeren Lorenz en Tietze de paarden voor de grote oogstwagen en plaatsten er zijdelings zitbanken op. Versierden de wagens nog met grote berkentakken en reden naar het stuwmeer in Pilchowice. Met de laagste klassen ging men elk jaar een halve dag naar de “Dicke Buche” of naar het huis van “Sneeuwwitje” waar gepicknickt en gespeeld werd. In de buurt van de Wolfgangsbron stond een jagershut (bycza chata) en met de boswachter werd er geregeld dat er een jong meisje lijkend op Sneeuwwitje aanwezig was. Zij schonk de kinderen cacao en liet hen de hut van binnen zien; een kleine keuken en een woon- slaapruimte met normaal zes bedden maar voor de gelegenheid werd er voor de zevende dwerg nog een provisorische slaapplaats gemaakt.
Vroeger was het de normaalste zaak van de wereld, dat de oudjes tot aan hun dood bij één van hun kinderen woonden. Maar dat was niet altijd het geval. Zo was er de oude Berndt. Altijd ernstig en nooit lachen. Daar liepen de kinderen met een grote boog omheen. Nog zo iemand waar alle kinderen angst voor hadden; Albert Haase. Deze had een hele lange baard die de kinderen schrik inboezemde.
Ofschoon de mensen een groot gedeelte van het jaar, geïsoleerd leefden waren ze niet wereldvreemd. De wegen waren bij flinke sneeuwval vaak dagenlang niet begaanbaar. Men had toch contact met de wereld via de spoorweg. Daarmee kwam namelijk in den beginne de post. Leberecht Krause had een winkel met Kolonialwaren, maar tevens het postagentschap. Tevens was er de enigste telefoon van het dorp. Krause haalde elke dag de post op bij het station en liet zijn vrouw en zoon de post rond brengen. Vanaf 1938 kwam de post met de postauto vanuit Alt Kemnitz en was het agentschap en postbestelling in de handen van Herbert Meisner. In de oorlogsjaren toen Meisner ook het leger in moest werd het rondbrengen van de post overgenomen door Fritz Tietze.
De Kerst- en Adventstijd was hier niet anders dan op andere plekken in Europa. Boeren die granen hadden, wilden dit voor de Kerstdagen gedorst hebben. Het slachten van een varken gebeurde in deze tijd, net zoals het bakken van peperkoek van “Christstrietzel” en ander gebak. Helaas konden niet alle mensen zich de luxe van het slachten van een varken veroorloven. Kerstnacht ging men door de diepe sneeuw en ijzige koude naar de Nachtmis. Teruggekeerd werd er gegeten; knoflook- of braadworst (de zog. Schlesische Weiße) met aardappelsalade of “Kartoffelsterz” en zuurkool. Na het eten was het cadeautjestijd. In sommige families kwam het kerstkind of de kerstman persoonlijk. Deze laatste soms vergezeld van zijn knecht Rupprecht die gevaarlijk met zijn zak met daarin kettingen rammelde. Waren de meestal bescheiden geschenken uitgepakt, gaf het als culinair hoogtepunt van de avond “Mohnkließel”. Met knödel hadden ze niet veel van doen, het was meer een brij van in melk geweekte Semmel met maanzaad, suiker, rozijnen en kruiden die met een lepel gegeten werd. De kerstboom, meer of minder versierd, bleef zo lang mogelijk staan. In sommige families was het de gewoonte om de onversierde boom op zolder tot het volgend jaar te bewaren, dit zou het beschermen tegen blikseminslag, brand en stormschade.